środa, 19 października 2016

Co można zjeść w Posnanii?

Ciężko uciec od informacji, że w Poznaniu otwierają wkrótce nową galerię handlową (czy to nie jest przypadkiem dzisiaj?) Nawet mnie, przebywającego od paru tygodni 400 km od Poznania, marketingowcy odpowiedzialni za reklamę nowego zakupowego nabytku zdołali gruntownie uświadomić, co się kroi. Internet w końcu robi swoje. Zdążyłem się już więc dowiedzieć, że na otwarciu pojawią się różni celebryci. Zanotowałem także, ile nowych, kultowych na świecie (a nieznanych z dziwnego powodu większości z nas) marek odzieżowych zawita w końcu na polskim rynku. Wreszcie - prawie dałem się przekonać, że Poznań rzeczywiście potrzebuje kolejnego handlowego molochu. Po głębszym zastanowieniu się dochodzę jednak do wniosku, że wybieram się do CH Posnania z takim samym zapałem, z jakim czekam na informację, gdzie odbędą się Igrzyska Olimpijskie w 2024 roku. Znaczy się - nie wywołuje to we mnie absolutnie żadnych emocji. Pojawia się jednak inny aspekt, który może być w przypadku wizyty w Łacinie Posnanii kartą przetargową: JEDZENIE. W sumie nie myślałem wcześniej pod tym kątem o tym obiekcie (dziwne, dlaczego). Skoro otwierają już te wszystkie sklepy, na pewno musi pojawić się coś nowego, co zwabi nie tylko wygłodniałych zakupoholików rzucających się w przerwie od handlowych polowań na pierwsze lepsze kąski, których pełno w innych poznańskich galeriach. Czy "jedzeniowi maniacy" (foodies?) znajdą tu coś dla siebie? Sprawdziłem stronę internetową naszego nowego konsumpcyjnego królestwa i wszystko jasne, co nas czeka. Zatem do rzeczy: co będzie można zjeść w CH Posnania?


Posnania będąca jeszcze Łaciną. Zdjęcie pochodzi ze strony lepszypoznan.pl


1. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej


City Center? Malta? A może Posnania? Zdjęcie pochodzi z poznan.naszemiasto.pl



Oczywiście nie ryzykuję stwierdzeniem, że w centrum handlowym jest jak w domu (no, chociaż pewnie znajdą się tacy, którzy czują się na zakupach równie dobrze, a nawet lepiej). Bardziej mam na myśli, że po wstąpieniu do pasażu kulinarnego CH Posnania możemy na chwilę zapomnieć, że oto jesteśmy w nowo wybudowanym obiekcie. Będzie tu tak jakoś... znajomo. Wręcz (na pierwszy rzut oka) tak samo, jak w sąsiednich, dobrze poznanych galeriach handlowych. Zarządcy Posnanii dobrze wiedzą, że najbardziej lubimy to, co znamy, więc serwują te same klasyki (czytaj: odgrzewane kotlety). I tak: McDonald's mieści się tuż obok KFC i North Fish. W towarzystwie nie mogło zabraknąć miejsca dla Sphinx'a oraz Pizzy HutDla tych, którzy chcą poczuć się naprawdę jak w domu, czeka Restauracja Marche z jedzeniem na wagę. Nie będzie jednak im tak łatwo (jak na przykład w Starym Browarze, gdzie zawsze są kolejki), bo konkurencja nie śpi: Olimp oraz Bon Apetito to propozycje z podobnej półki. Domowe lunche (akurat nie na wagę) oferuje też Bierhalle - to akurat nowość na poznańskiej scenie. Zauważyłem na fejsbuku, że oferują lunche w formie szwedzkiego bufetu za 20 PLN. Formuła "jedz ile chcesz" jest dość ryzykowna w miejscach dużego przepływu ludzi, ale jeśli się przyjęła w innych miastach, dlaczego nie?
Do pozostałych wyjadaczy, których pełno w Poznaniu, doliczyłbym jeszcze Grycana, Starbucks'a i Costa Coffee. Warto też wspomnieć o A.Blikle - cukierni z niemałą historią, bo założonej w XIX wieku w Warszawie. To już już drugi lokal tej sieci w mieście. 



2. Uwaga, są też nowości


Klasyki klasykami, ale każdy lubi też czasem dać się zaskoczyć. Na stronie Posnanii odkryłem kulinarną nowinkę - rodzime Frankie's z sokami i zagryskami. Co jeszcze? Pierwsza w Poznaniu lodziarnia Haagen Dazs. Lody tej wcale nie włoskiej, a amerykańskiej marki zdążyły zdobyć wianuszki wielbicieli na całym świecie. Jestem ciekaw cen za desery lodowe, bo te za granicą potrafią czasem zwalić z nóg.
Z największą ciekawością czekam jednak na Nuts & Berries - projekt stworzony przez właścicieli dobrze znanej poznaniakom Werandy. Co nas czeka? Kolorowe desery rodem z Instagrama, wieże naleśników czy też lunchowe klasyki w nowych postaciach znane z pozostałych Werand. Już sama szata graficzna i zdjęcia wrzucane na profil nowego lokalu zdradzają, że to będzie nietuzinkowy projekt. To się musi udać.
Dodatkowo, z kuchni świata zawita w nasze poznańskie progi krakowska Hana Sushi oferująca nie tylko przysmaki japońskie, ale również koreańskie. Są też knajpy, o których nie słyszał sam Facebook: Guty Asian Food, Sek Kebab czy Saint Honore (to pewnie z ciastkami).


Wygląda smakowicie. Nuts & Berries, zdjęcia pochodzą ze strony restauracji. 


Generalnie, choć Posnania nie wyłamuje się ze schematu, którego trzyma się większość centrów handlowych w okolicy (wszystkim dobrze znane sieciówki), może skrywać w swych progach kilka smakowitych kąsków, których chętnie poszukam. Mimo to, zaczekam aż opadną tumany kurzu po chcących sobie strzelić fotkę z Evą Longorią i pierwszych zakupoholikach odwiedzających lokale galerii. Aż tak bardzo mi się nie spieszy. 
3

sobota, 3 września 2016

Drevny Kocur - biesiada w czeskim stylu w dobrej cenie


Do Drevnego Kocura wybierałem się od jakiegoś czasu. Niedawno otwarta czeska restauracja zwróciła kilkukrotnie moją uwagę, gdy przejeżdżałem obok tramwajem. Spory taras przed lokalem wyglądał naprawdę zachęcająco, a że jak wiadomo lato to najlepszy czas na jedzenie pod chmurką (oczywiście w towarzystwie zimnego piwka!) - wykorzystaliśmy ze znajomymi jedno z ostatnich sierpniowych popołudni na wizytę w Kocurze.

Przed wejściem do środka sprawdziliśmy, co ciekawego można tu zjeść. Obok klasyków kuchni z kraju Heleny Vondrackovej: knedliczków z różnymi mięsiwami wybierać można między burgerami czy stekami. Choć taki kierunek może zostać odebrany przez niektórych jako niepotrzebna komercjalizacja czeskiej tradycji, nie widzę w tym nic złego. Dopóki lokal nie informuje, że podaje jedynie tradycyjne jadło - a Drevny Kocur tak nie robi - raczej nie ma problemu. Słowem - dla każdego chata pełna.

Wizycie towarzyszył nam ogromny głód, więc wybór jedzenia był błyskawiczny. Mieliśmy ochotę na zupę czosnkową (9,90 PLN), jednak jak się okazało - jej zapasy się wyczerpały. Zamieniliśmy ją na krem z pomidorów (5,90 PLN), a na główne postawiliśmy na smażony ser z frytkami (19,90 PLN), oraz stek z polędwicy wołowej (około 50 PLN). Do picia piwo z tanka za 7 PLN. Wybór trochę w stylu pana Janusza, o którym przed chwilą wspominałem, ale co tam. Przed podaniem zupy na stole pojawiły się kiszonki: ogórki i kapust. Co by nie mówić - przypomniały mi smak przetworów mojej babci, więc nie ma opcji, żeby były ze sklepu. A to już coś.



Pomidorówka pojawiła się całkiem szybko. W smaku - na plus. Gęsta, aromatyczna oraz lekko słodka. Do tego ładnie podana. Przyjemnie zaostrzyła apetyt na danie główne.



Smażony ser oraz stek pojawiły się na stole również sprawnie. Cieszyły oczy bardzo. Wszystko prezentowało się atrakcyjnie i apetycznie. Nadziałem kawałek sera na widelec, a wnętrze przyjemnie się rozpłynęło. W smaku również wszystko grało. Dodany do niego sos tatarski smakował tak, jakby był własnej produkcji. Brakowało mi trochę na talerzu większej ilości czegoś zielonego, ale wciąż miałem do dyspozycji kiszonki. Stek, który zamówiła Ania, również przypadł jej do gustu. Wysmażony zgodnie z życzeniem na medium był naprawdę solidny - to była porcja, która przerosła możliwości konkretnie głodnej dziewczyny. Warty uwagi był podany do steku sos musztardowy - tworzył z mięsem wyjątkowo zgrany duet.


Skończyliśmy więc obiad z uczuciem maksymalnego objedzenia. Na sam koniec przemiły kelner (który w trakcie wizyty udzielał nam wszelkich odpowiedzi i wskazówek - dzięki!) polał nam po szocie wiśniówki, która przypieczętowała miło spędzony czas w Kocurze.

Wychodząc z lokalu mam wrażenia całkiem pozytywne. Drevny Kocur obudził we mnie instynkt niedzielnego Janusza (ostatni raz posłużę się tym imieniem w takim kontekście, obiecuję), który przychodzi do knajpy na proste jedzenie, którym może najeść się jak koń. Naturalnie do kompletu z kuflem piwa. W przeciwieństwie do wielu podobnych, biesiadnych miejsc lokal oferuje jedzenie, które smakuje bardzo przyzwoicie i trochę zaryzykuję stwierdzeniem (w końcu spróbowaliśmy raptem trzech pozycji z karty), że raczej nie bazuje na półśrodkach. Do tego może pochwalić się obsługą z luźnym, acz profesjonalnym podejściem i klimatyczną miejscówką. Będę tu wracać!
0

środa, 31 sierpnia 2016

Pysna Chalupa na Starym Rynku

W tym tygodniu chyba podświadomie przestawiłem się na czeską kuchnię. Przedwczoraj trafiłem do nowej knajpy na Świętym Marcinie serwującej specjały naszych południowych sąsiadów (mowa o Drevnym Kocurze). Pod wpływem pozytywnych wrażeń z tego miejsca zawędrowałem dziś do niedalekiej Pysnej Chalupy zlokalizowanej na Starym Rynku. Lokal działa od dobrych dwóch (a może trzech) lat i generalnie miałem odczucie, że zjeść tu można dobrze. Często przechodząc obok widywałem w środku spory ruch, a to chyba sygnał, że źle nie jest. Przyznaję teraz bez bicia - byłem w tej kwestii brutalnie naiwny.

Przeglądając kartę raczej trudno o zaskoczenie. Królują tu sztampowe klasyki kuchni polsko-czeskiej. Na stronach menu przewijają się sznycle, kotlety, pyzy, knedliki czy golonka. Jest także kilka gatunków ryb. Ceny - niewygórowane. Łatwo tu zjeść danie główne za mniej niż 30 zł, więc patrząc na lokalizację Pysna Chałupa cenowo wypada akceptowalnie.
Na pierwszy ogień zamówiłem zupę z podgrzybków (9.90 zł). Zanurzyłem łyżkę w wywarze i odczucia miałem mieszane. Generalnie obyło się bez solidnego rozczarowania, choć daję sobie rękę uciąć, że została potraktowana zupką z proszku. Konsystencja była rzadka, aż za bardzo. Kucharz mógłby pokusić się o zaprawienie jej solidniejszą porcją kwaśnej śmietany - wyszło by jej to na dobre. Plusa daję natomiast za sporą ilość grzybków. Czyli takie 6/10.



Niestety - zupa okazała się być najmocniejszym punktem całości. Szybko wyszło na jaw, że kelnerki nie zostały przeszkolone w kwestii obsługi. Smażony ser z frytkami podano do stołu w momencie, gdy w talerzu miałem jeszcze połowę zupy. Trudno - najwyraźniej knajpa uznała, że danie będzie smakować lepiej na zimno.

Smażony ser (12,90 zł) to pozycja z przystawek, którą połączyłem z frytkami (5,90 zł). Gdybym wcześniej wiedział, że danie zostanie podane na słodko (serowi towarzyszyła bita śmietana, kawałki pomarańczy i żurawina - to ostatnie akurat rozumiem), nie zestawiłbym go z frytkami, bo takie połączenie zwyczajnie... nie jest najlepsze dla kubków smakowych. I żołądka. W ogóle - sam pomysł zmiksowania smażonego, tłustego sera z bitą śmietaną wydaje się być dość szalony. Nie mówię nie, ale... wolałbym się na to nastawić psychicznie. Szkoda więc, że kelnerka mnie nie uprzedziła o tych dodatkach. W kwestii jakości i smaku będę szczery - było po prostu źle. Mrożone frytki (odgrzewane chyba po raz trzeci), sos tatarski z dyskontu, żurawina ze słoika, bita śmietana z puszki. O serze nie mam żadnego zdania - był w sumie nijaki. Wszystko, co znajdowało się na moim talerzu nie zahaczało o prawdziwe jedzenie przygotowane na miejscu. Mówiąc wprost - dawno nie jadłem na mieście tak miernie.
Golonka (25 zł) nie wypadła lepiej. Mięso było twarde i suche. Znowu wyszło na jaw uwielbienie kucharza do sosu z paczki. Pyzy - gumowate. Trochę lepiej sprawa miała się ze sznyclem wieprzowym (22 zł), który smakował już przyzwoicie. Nie można natomiast powiedzieć tego o pieczonych ziemniakach, które towarzyszyły mu na talerzu. Suche, twarde, nijakie. Podane bez żadnego sosu. Co było smutne, prośba mojej koleżanki o możliwość podania jakiegokolwiek sosu została zupełnie zignorowana. Choć kelnerka (a może właścicielka, bo na oko ciut starsza od pozostałego personelu), obiecała przyniesienie porcji sosiwa, zniknęła w głębii lokalu i już się nie pojawiła.

Przy odbieraniu częściowo pełnych talerzy kelnerka nie pytała nas o wrażenia. Może spodziewała się naszej odpowiedzi, że było po prostu słabo? A może miała to delikatnie mówiąc w głębokim poważaniu. Ciężko powiedzieć, jednak wiem na pewno, że w Pysnej Chalupie wcale nie jest pysznie. To lokal, który ma sporo do nadrobienia w kwestii obsługi klienta, a przede wszystkim w kuchni, która w trakcie naszej wizyty okazała się być wydmuszką. Szczerze mówiąc nie mam ochoty na powtórkę.

Pysna Chałupa
Stary Rynek 68
0

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Dokąd na street food w Poznaniu? 8 propozycji


Jedzenie uliczne stało się w ostatnim czasie wyjątkowo popularne. W Poznaniu wyrastają jak grzyby po deszczu budki oferujące streetfood'owe klasyki. Na chwilę obecną prym wiodą burgery, kanapki z wołowiną czy tortille, jednak pewnie kwestią czasu jest, gdy oferta rozszerzy się nieco bardziej i będzie można w nich zjeść na przykład lokalne jedzenie. Pierogi czy może nawet bigos z foodtruck'a? Choć niby coś tu się nie klei, właściwie dlaczego miałoby się nie sprawdzić? Wszystko być może przed nami.

Uliczna konsumpcja to czysta wygoda (oczywiście przy sprzyjającej pogodzie), chociaż jakby nie patrzeć sprawdza się naprawdę dobrze jedynie w miesiącach letnich. To nie zmienia faktu, że wizyta w ulicznej budce to okazja na spróbowanie czasem czegoś nowego, w niższej cenie niż w barze czy restauracji, nie wspominając już o oszczędności czasu. Z tych kilku powodów postanowiłem zebrać w jednym miejscu kilka propozycji poznańskiego ulicznego jedzenia, które uważam za szczególnie godne uwagi. Miejcie na uwadze, że w poniższym zestawieniu znajdują się także miejsca niebędące food truckami, jednak ich charakter (brak/bardzo mało miejsc siedzących w środku, szybka obsługa) idealnie wpisuje się w nurt streetfood'u. Kolejność lokali nie ma znaczenia. Enjoy!


1. The Deli


Ten food truck zlokalizowany na ul. Piekary działa dopiero od tego roku, a już zdążył podbić wiele serc (a może bardziej żołądków!). Odwalona furgonetka, przemiła obsługa, darmowa kawa oraz najważniejsze - rewelacyjne bagietki z pieczonym rostbefem (i nie tylko). Nie miałem jeszcze okazji podróżować po Stanach, ale wyobrażam sobie, że gdybym zamówił gdzieś na kalifornijskiej plaży sandwicha, smakowałby właśnie jak ten w Deli.

Adres: ul. Piekary 
Przedział cenowy: 14-25 PLN


2. MIXtura


MIXtura, tak samo jak The Deli, działa stacjonarnie na Piekarach. Ja trafiłem jednak do ich budki otwartej w czasie letnim pod Galerią Malta. W swojej ofercie MIXtura posiada burgery wegetariańskie w kilku wariantach - dostępny jest na przykład tempeh, kotlet sojowy lub z bobu. Muszę przyznać, że to przyjemna odskocznia od klasycznych burgerów, w których najważniejszy składnik (mięso) zazwyczaj smakuje podobnie. Samo miejsce, w którym działa furgonetka MIXtury, też jest super - są leżaki, jest trawa oraz widok na jezioro. Prawie jak na wczasach. 

Adres: ul. Abpa A. Baraniaka (trwanik przed Galerią Malta)
Zakres cen: 13-20 PLN


3. Lewant


Niedawno otwarty food truck Lewant oferuje kuchnię bliskowschodnią w samym sercu miasta. Zjeść tu można kofty, hummus, pitę oraz coś, co szczególnie skradło moje serce - sernik z tahiną. W menu (które będzie się jeszcze rozrastać) znajdują się pozycje również dla wegan, więc nikt nie poczuje się pominięty. 

Adres: ul. 27 Grudnia (pod Teatrem Polskim)
Zakres cen: 11-20 PLN

4. HONG YU BAR


Hong yu bar nie działa jako food truck, jednak oferowane w nim rolki sushi na wynos śmiało można zaliczyć do streetfood'u. Ten niewielki lokal połączony z Chińskim Marketem na Świętym Marcinie wyszedł z inicjatywą (zaraz po Tokyo Tey), że nie ma niczego złego w odebraniu pewnej elitarności sushi i zrobieniu z niego przekąski odpowiedniej na piesze wędrówki po mieście. Wariantów rolek jest kilka (dość oryginalnych, bo np. z wołowiną czy kurczakiem). 

Adres: Św. Marcin 27
Zakres cen: 9-10 PLN

5. Arizona Express

(zdjęcie pochodzi z www.pitupitu.pl)


Kolejny food truck zlokalizowany na Piekarach. Podobnie jak u sąsiadów z The Deli - zjeść tu można po amerykańsku. Choć w menu króluje mięso, dostępna jest także opcja wege. Główna gwiazda - sandwich nazwany reubenem wypełniony jest dodatkami takimi jak wołowe pastrami, bekon czy ser. Dla tych, którzy mają bardziej pojemne żołądki na dokładkę pozostaje zamówić corndoga - parówkę w cieście kukurydzianym.  

Adres: ul. Piekary 1
Zakres cen: 3-18 PLN


6. Bubble Waffle


Niedawno otwarty Bubble Waffle na Półwiejskiej słynie z deseru, który przywędrował do nas najprawdopodobniej z Nowego Jorku (którego mieszkańcy z kolei podpatrzyli pomysł w jednej z azjatyckich metropolii, które nierzadko są kolebką najróżniejszych, czasem dziwnych słodkości). Na tę słodką tubkę składają się gofry wypiekane w gofrownicy z dużymi oczkami oraz wnętrze, w którym jest wszystko czego dusza zapragnie: lody, owoce, masło orzechowe, bita śmietana, sosy... Co ciekawe, nie ma w tym przesady ani nadmiaru - składniki są wyważone, przez co całość je się wyjątkowo przyjemnie ( i mówię to ja, traktujący słodycze ze sporym dystansem). Choć Bubble Waffle działa stacjonarnie, ze względu nieduży rozmiar lokalu oraz sposób podania gofra zaliczam go również do streetfoodu. 

Adres: ul. Półwiejska 9
Zakres cen: 14 PLN


7. Zuom



Pierwsze pytanie, które nasuwa się po przekroczeniu progu (w sumie, pojawia się już przed wejściem): czy tu serio można zjeść? Stojący przy Kościelnej blaszak nie zaprasza specjalnie w swe progi, a klimat w środku to już odlot totalny. Zaskoczyć się tu można jednak nie tylko samym otoczeniem, jednak także jedzeniem. Co najistotniejsze - jest to zaskoczenie bardzo pozytywne. Pozycja obowiązkowa - burger ze stekiem tuńczyka, jakiego nie zjecie w żadnym innym miejscu w mieście. O oryginalności miejsca może też świadczyć sam fanpejdż, którego sposób prowadzenia jest momentami... trudny do ogarnięcia. To wystarczy, by stwierdzić, że Zuom to swego rodzaju fenomen, który jest najmniej oczywistym lokalem na kulinarnej mapie Poznania. 

Adres: ul. Kościelna 23
Zakres cen: 15-35 PLN
Facebook

8. Habas



Kilka lat temu w tym miejscu stała lekko zdezelowana budka serwująca odgrzewane zapiekanki (niechlubnie się przyznaję, że jeszcze w liceum to był mój stały punkt po nocnych imprezach). Dziś na placu przed Kupcem Poznańskim lśni błyszcząca furgonetka serwująca buły z mięsem. Wołowina przygotowywana na sposób sous-vide to powiew świeżości w kwestii burgerów, które zdążyły już spowszednieć w naszym mieście. Połączenie pewnej nutki elitarności z klimatem ulicznego stołowania wyszła na plus. Habas wart jest uwagi!

Adres: Pl. Wiosny Ludów 3
Zakres cen: ok.26 zł
0

czwartek, 14 kwietnia 2016

Zamykamy restaurację! Gościu, wypieprzaj z lokalu.

Choć jest już grubo po godzinie 22, dojadam chińszczyznę ze styropianowego pudełka. Jeszcze godzinę temu jadłem ją na restauracyjnym talerzu. Co się stało? Przyszła godzina zamknięcia lokalu. Co w tym dziwnego - właściwie nic. Nikt nie oczekuje od restauracji, że będą działać całodobowo. Zacznę jednak po kolei.



Jest godzina 21. Zmierzamy w trójkę do jednej z restauracji z chińskim jedzeniem. Myślimy o czasie, którego dużo już nie mamy, bo lokal zamyka się o 22. Wszystko idzie jednak zgodnie z planem. Zostajemy obsłużeni przez kelnerkę, a zamówione jedzenie sprawnie ląduje na naszym stole. Zanurzamy widelce w naprawdę niezłej chińszczyźnie. Wszystko gra do godziny 21:30. W momencie, gdy zostajemy ostatnimi klientami w restauracji, robi się nieco stresująco. Do oficjalnego zamknięcia zostały jeszcze dwa kwadranse. Cała obsługa bacznie przygląda nam się zza lady, a z ich spojrzeń można wyczytać jeden czytelny komunikat: "zniknijcie". Co wypada zrobić w takiej sytuacji? Pakujemy jedzenie, którego została nam jeszcze dobra połowa, regulujemy rachunek i wychodzimy. Sprawdzam zegarek - jest 21:50.


Pewnie każdy z nas słyszał sporo różnych historii o gościach restauracji, którzy zdecydowanie nie zasługują na szanowne miano "gościa". Mowa o tych, którzy są na bakier z respektowaniem chociażby czasu innych ludzi. Jednym z większych przejawów buractwa jest wchodzenie do knajpy pięć minut przed zamknięciem. Chyba każdy człowiek z odrobiną wyobraźni zdaje sobie sprawę, że kelner też ma życie, którym chciałby się zająć po pracy. Choć sam nie mam doświadczenia w tej branży, wyobrażam sobie, ile pokładów cierpliwości i spokoju muszą posiadać osoby pracujące w tym fachu. Niestety - każdy kij ma dwa końce i  kelnerzy swoje grzeszki też mają.

Potrafię czytać i zazwyczaj rozumiem komunikaty, które docierają zewsząd do mnie. Jeśli widzę, że restauracja otwarta jest jeszcze przez godzinę - jestem przygotowany na to, że wizyta nie będzie długa. Przede wszystkim dlatego, że respektuję czas innych ludzi. Wszystko powinno więc grać: obsługa nie nudzi się w ostatniej godzinie pracy a ja zostawiam pieniądze. Oznacza to, że restauracja zarabia. Kelnerzy także. Dlaczego więc na ostatnie kwadranse przed zamknięciem porzucają swoje dobre maniery? Niestety, ale stanie z założonymi rękoma za ladą, wzajemne szeptanie sobie na ucho oraz wpatrywanie się na zmianę w zawartość mojego talerza i na mnie nie sprawiają, że czuję się swobodnie.

Nie chodzi tu o przecież o szczególne traktowanie. Nie uważam, żeby obsługa w restauracji musiała pochylać się nad każdym, kto przychodzi na jedzenie. Problem zaczyna się, gdy traktuje się kogoś jak idiotę, który w tym wypadku nie potrafi korzystać z zegarka. Kelnerze, nie popisałeś się tym razem.

Historia ta wydarzyła się w  Rico's Kitchen. Szkoda, bo jedzenie mają niezłe.
0

piątek, 22 stycznia 2016

Wybieramy najlepsze pączki w centrum Poznania na Tłusty Czwartek!

Tłusty czwartek nadchodzi wielkimi krokami. Gdzie trafiłem na najsmaczniejsze pączki w centrum Poznania? Poniżej znajdziecie wyniki mojego małego słodkiego dochodzenia.



W swoim rankingu uwzględniłem sześć adresów z okolic Półwiejskiej, więc ścisłego centrum. Gdybyście znali godne polecenia cukiernie z pączkami w nieco dalszych zakątkach miasta - dajcie znać w komentarzu. To zaczynamy!

1. Cukiernia Elite

Adres 

Strzelecka 2

Zakres cen

2,20 zł za pączki z ajerkoniakiem 

Godziny otwarcia 

poniedziałek - sobota - 08:00-18:00
niedziela - 09:00-18:00

Facebook


To stary wyjadacz na poznańskiej mapie wypieków cukierniczych, który dodatkowo wygrywał już konkursy na najlepsze pączki. Lepszej reklamy chyba nie trzeba. Mnie osobiście - trochę dziwi ta ocena. W trakcie wizyty do wyboru były pączki z powidłami za 2,20 zł. Wyglądały w sumie nieźle - nie stoją w tym samym szeregu co napompowane spodki z hipermarketu. Pączka oblewała spora ilość lukru, a z wierzchu obsypany został solidną porcją skórki pomarańczowej. Ciasto było dość pulchne i dobrze łączyło się z kwaskowym smakiem śliwkowych powideł. Było jednak zbyt tłuste i ogólnie szału nie robiło. O jego smaku zapomniałem 10 minut później. Generalnie - trochę taki pączek kupiony z braku laku w osiedlowym sklepie do szybkiej kawy po obiedzie. 


2. Smażalnia Pączków

Adres 

Półwiejska 9

Zakres cen

1,50 zł - 2,50 zł

Godziny otwarcia 

poniedziałek - sobota - 08:00-18:00
niedziela - 09:00-18:00



Kto nie zna Smażalni Pączków na Półwiejskiej? To tu przychodziło się na jeszcze ciepłe bułeczki w trakcie okienek na studiach. Wchodząc do środka uderza momentalnie zapach ciasta drożdżowego. Do wyboru jest szeroka gama dodatków klasycznych jak konfitura z malin, śliwek czy porzeczek oraz nieco oryginalniejszych: biała lub mleczna czekolada, czy też toffi. Smaków jest więcej, jednak z reguły w danym dniu oferta jest zawężona do kilku smaków. Mój wybór padł na pączka z jagodami w cenie 2 zł. Dodatki nieowocowe kosztują 2,50 zł, a za 1,50 zł dostajemy pączka bez nadzienia. Szkoda, że moja sztuka nie była już ciepła. W tym wypadku pączek został także solidnie potraktowany porcją lukru. W smaku był przez to bardziej słodki, więc dodatek czekolady oznaczałby pewnie odlot w słodką otchłań. Po wgryzieniu się w ciasto okazało się być sprężyste i mokre w środku, jednak przesadnie spłaszczyło się. Nie przeszkadzało mi to specjalnie i po zjedzeniu byłem zadowolony. Smażalnia Pączków dobrze się spisała. 


3. Zagrodnicza Cafe

Adres 

Królowej Jadwigi 60A

Zakres cen

2 zł za pączka z ajerkoniakiem

Godziny otwarcia 

poniedziałek - piątek - 6:30-17:00
sobota - 08:00-12:00
niedziela - nieczynne

Facebook



Cukiernię Zagrodniczą łatwo przyuważyć w drodze tramwajem między AWF-em a Półwiejską. Blisko tam z przystanku, więc po pączki (i nie tylko) daleko iść nie trzeba. Po wejściu potrzebuję chwili namysłu, czy oby na pewno mogę wezmę coś na wynos. Lokal wygląda bardziej na kawiarnię niż cukiernię, więc to dodatkowy atut. Po chwili dostrzegam ostatnie pączki za szybką. Do wyboru mam jedynie te z ajerkoniakiem z dodatkiem lukru i czekolady na wierzchu. Po zapłaceniu 2 zł wychodzę z pączkiem zapakowanym w papier i już nie mogę doczekać się konsumpcji. Obłędny jest przede wszystkim ajerkoniak w środku - intensywnie żółty, aromatyczny i gęsty. Samo ciasto jest dość zbite i niezbyt słodkie (nawet dodatek słodkiego wierzchu niewiele zmienia). Sam pączek wypada więc dość przeciętnie, choć wnętrze z ajerkoniaku było na piątkę z plusem. Nie wiem czy takie same pączki trafiają do innych punktów - w końcu Zagrodnicza to sieć. Warto by to sprawdzić. 

4. Kandulski (Stary Browar)

Adres 

Półwiejska 42

Zakres cen

2 zł za pączka z ajerkoniakiem

Godziny otwarcia 

poniedziałek - sobota - 09:00-21:00
niedziela - 10:00 - 20:00

Facebook



Kandulski to imperialista na rynku wyrobów cukierniczych w naszym kraju. Na jedną z jego wielu kawiarni natknąć się można w Starym Browarze. Wykorzystałem więc swoją przerwę w pracy, by szybko przetestować ich pączki. Do wyboru były jedynie z ajerkoniakiem w środku (wszędzie ten ajerkoniak!), a na wierzchu  z czekoladą i skórką pomarańczową. Cena - 2 zł. Wyglądały nieźle, ale okazało się po ugryzieniu, że są wysuszone na wiór. Swoje musiały zdążyły odleżeć, bo pieczone tego dnia na pewno nie były. Ajerkoniakowe wnętrze trochę ratowało sytuację, jednak zbyt rzadka konsystencja poskutkowała sporym kleksem żółtej mazi na moim bucie. Nauczka na przyszłość - uważać na płynne nadzienia i brać serwetki, jeśli jest taka opcja. Niestety, ale Kandulski się nie popisał.

5. Cukiernia Pawłowicz

Adres 

Półwiejska 27

Zakres cen

2-4 zł

Godziny otwarcia 

poniedziałek - piątek - 09:00-20:00
sobota - niedziela - 10:00 - 20:00

Facebook



Cukiernia Pawłowicz działa na Półwiejskiej już od jakiegoś czasu. Ciężko ominąć wzrokiem żółty szyld zachęcający do zakupu gorących pączków i drożdżówek, a jednak dopiero niedawno zawitałem u nich pierwszy raz. Podchodząc do witryny od razu rzucił mi się w oczy pączek obsypany płatkami migdałowymi... Bez względu na nadzienie wiedziałem, że za chwilę będzie mój. Po zapytaniu pani oznajmiła, że w środku pączek kryje konfiturę z róży - może być! Za kwotę 2,70 zł dostałem zgodnie z obietnicą z szyldu cieplutkiego pączka, którego po ekspresowym sfotografowaniu spróbowałem. To była bajka! Ciasto było pulchne i mięciutkie, a smak delikatnie waniliowy i wyważony co do ilości cukru. Konfitura różana była świetnym dopełnieniem całości, nie mówiąc o obfitej ilości migdałów na wierzchu. Byłem tak zachwycony, że zapomniałem o sfotografowaniu wnętrza pączka - serio! Gdyby nie zjedzone wcześniej pozostałe pączki, nawet nie wahałbym się i wrócił po pączka z czekoladą. Pawłowicz, świetna robota! 


6. Piekarnia - Cukiernia Liczbańscy

Adres 

Plac Bernardyński 5

Zakres cen

2-4 zł

Godziny otwarcia 

poniedziałek - piątek - 05:30-18:00
sobota - 06:00 - 15:00
niedziela - 09:00 - 14:00

Facebook



Na ostatni ogień poszła cukiernia Państwa Liczbańskich na Placu Bernardyńskim. Trafiłem tam po godzinie 15, więc nie załapałem się już na klasyczne pączki. Zostały za to małe pączusie serowe na wagę w cenie 21 zł/kg. Za dwie kulki zapłaciłem 1 zł. Choć podszedłem do nich sceptycznie, miło mnie zaskoczyły - wnętrze było bardzo mięciutkie, trochę wilgotne i niezbyt słodkie. Jedyny minus - zamiast cukru pudru użyto kryształu, który mi nie pasował. Oprócz tego - żałowałem, że nie wziąłem ich więcej.

---


Tak wygląda zestawienie. Wnioski? Ajerkoniak jest chyba królem nadzień w poznańskich cukierniach. A tak serio - Cukiernia Pawłowicz jest niekwestionowanym zwycięzcą, natomiast największy zawód dokonał się u Kandulskiego. Konkluzja nie jest zaskoczeniem - pączki, które są pieczone na miejscu, u niedużego producenta, będą zawsze lepsze, niż te produkowane na szerszą skalę. Jeśli znacie jakieś miejsca, które Waszym zdaniem powinny się znaleźć w tym zestawieniu - piszcie śmiało. Już teraz życzę wszystkim wyjątkowo smakowitego i ociekającego lukrem Tłustego Czwartku. I niech nikt nie zasłania się dietą na drodze do odnalezienia tego najpyszniejszego pączka ;-) 




3

sobota, 2 stycznia 2016

Restauracja Pekin

Często wspominacie schyłek lat dziewięćdziesiątych w Poznaniu? Jako, że nie byłem jeszcze w tamtym okresie swojego życia wyjątkowo nastawiony na szczegółową rejestrację miasta od strony społecznej i urbanistycznej, zapamiętałem wyrwane z kontekstu szczegóły: na przykład kręte schody do domu handlowego w okrąglaku, po których spacer przyprawiał mnie o gęsią skórkę (ta przepaść w dół...). Pamiętam lekki odór stęchlizny uderzający od strony targu z kożuchami i bamboszami nieopodal, którego nie zdołały zniszczyć ani otwierane później sklepy z zachodnimi, bardziej wytwornymi produktami, ani kolejne regulacje prawne zabraniające sprzedawania regionalnych towarów z dala od ich wytworzenia - targ istnieje do dzisiaj. No i te czerwone parasole na Starym Rynku z ogromnym logo piwa EB (zresztą marek piwnych na tych parasolach było więcej - jeszcze wtedy urzędnicy poznańscy zapewne nawet nie śnili, że po ponad 10 latach będą debatować nad wyglądem rynkowych ogródków). Należy oczywiście również wspomnieć o nowych trendach konsumpcyjnych galopujących z Zachodu, które poznaniacy zaczęli chłonąć w równie ekspresowym tempie. Gdzie drodzy Wielkopolanie zaopatrywali się w najnowsze buty podobne do tych, które miał na nogach ten czy tamten amerykański gwiazdor kina gatunku B? Oczywiście na targowisku na ul. Bema, które po wolnorynkowych przemianach i boomie konsumpcyjnym lat przed kryzysem odwiedzają zapewne już ostatni natchnieni łapacze okazji, którym nie po drodze do głównych świątyń poznańskiego handlu.
A kulinarnie? Dla małego chłopca w tamtym okresie smaki wyznaczały trzy kierunki: już dziś zamknięta Pizza Hut na Placu Wolności, pierwszy w Poznaniu McDonald's mieszczący się trzy kroki dalej oraz kultowe Avanti działające na Starym Rynku już od ponad 25 lat. Pamiętam te weekendowe podchody z rodzicami w celu przekonania ich, aby jednak dać sobie spokój z tym gotowaniem schabowego w domu i iść na makaron po bolońsku albo jeszcze lepiej - pizzę z kawałkami wołowiny. Dlaczego właściwie o tym wszystkim piszę? Bo ten klimat lat 90-tych odezwał się we mnie ostatnio po wizycie w innej knajpie otwartej na początku ostatniego dziesięciolecia XX wieku (jak to brzmi!) Mowa o "Pekinie" - chyba najstarszej chińskiej i jednej ze starszych knajp w ogóle w Poznaniu. 
Oczywiście  niemożliwe, żebym dopiero teraz zawitał w Pekinie (albo poprawniej do "Pekinu" - niestety w chińskiej stolicy nie byłem jeszcze ani razu). Miałem okazję już jeść tam parę razy jednak nadgryzione zębem czasu kulinarne wspomnienia chciałem nieco odświeżyć.
Warto zauważyć, że chińskie jedzenie stało się w Polsce modne stosunkowo niedawno (mam na myśli może jakieś 10 lat?) - powiązałbym częściowo to zjawisko z otwieranymi galeriami handlowymi, które za warunek konieczny postawiły sobie zaoferowanie przynajmniej jednej azjatyckiej knajpy w swoich "food courtach", jak je zwykli nazywać. Przed "Pekinem" stało więc nie lada zadanie, by tak długo utrzymać się na fali. Tym bardziej, że jako przedstawiciele "slow food" (kolejny angielski zwrocik) mają teoretycznie trudniej niż knajpy, w których pakują zamówioną chińszczyznę w trzy minuty. Skoro dali radę, musi w tym być jakaś recepta. 
Jakie pierwsze wrażenia po wejściu? Witające gościa luksfery w wejściu (w budowlance hit lat 90-tych) trochę konsternują - czy to oby na pewno chińska restauracja a nie gabinet weterynaryjny albo biuro w ZUSie? Czerwień w odcieniu bordo na ścianach przedpokoju i słusznych rozmiarów Budda trochę mnie uspokajają. Sympatycznym akcentem jest błyskawiczny dostęp do szatni (które obecnie odeszły zdecydowanie do lamusa w restauracjach) - pani zza lady ochoczo przyjmuje wierzchnie odzienia sympatyków chińskich smaków. Nieczęsto zdarza się, aby osoby obsługujące szatnię były tymi pierwszymi witającymi gości, ale doceniam dobre chęci. W środku nie sposób uciec wzrokiem od azjatyckich motywów dekoracyjnych obecnych w każdym zakątku sali. Sądzę, że w latach 90-tych to właśnie ten kolorowy wystrój był dźwignią sukcesu "Pekinu". Prostokątna sala jest długa i może przyjąć sporo gości. Stoły ustawiono przy ścianach (ułożenie a'la wagon chyba zawsze się sprawdza), a wysokie siedzenia w pierwszej części sali pozwalają na zachowanie kameralności. W trakcie naszej wizyty na kolację przyszło jeszcze przynajmniej 20 osób i mimo takiego udziału gwaru nie uraczyliśmy.
W karcie jest ogromna ilość pozycji. Dla osoby, która wchodzi prosto z ulicy, wybór tego jednego dania może być sporym problemem. Rozbudowane menu to także trochę relikt po czasach, kiedy starano się zaoferować "jak najwięcej" by zrekompensować pewne braki dnia codziennego. 
Finalnie, w pierwszej kolejności spróbowałem karmelizowanego kurczaka z papryką i czosnkiem w sosie ostro-słodkim. Za cenę 21 złotych dostaliśmy zapełniony po brzegi podłużny talerz, który spokojnie starczyłby dla dwóch osób. Dobrałem do tego makaron sojowy (do wyboru był jeszcze makaron smażony i ryż z warzywami). Kurczak był naprawdę nieźle przyrządzony. Dominująca słodka nuta fajnie podkreśliła chrupkość karmelu na mięsie, które z kolei było delikatne - takie jak powinno. Ostrość zeszła na drugi plan, jednak podobała mi się jej zrównoważone i nieoczywiste źródło - trochę w niej było smaku imbiru, kardamonu i klasycznego chilli. 
Polędwica wieprzowa w sosie ostrygowym z pieczarkami była trochę bardziej łagodna, bez dominującej nuty. To smak dla bardziej konwencjonalnych zwolenników chińszczyzny. Mięso zostało jednak niepotrzebnie poszatkowane na małe kawałki - a szkoda, bo polędwica na tym straciła.
Polędwica wieprzowa He - czuen w ostrym sosie z grzybkami mun to z kolei trochę konkretniejsza propozycja. Pikantność w daniu balansuje dodatek świeżego ogórka, który polubiłem już jakiś czas temu w chińszczyźnie. Warto docenić znowu sporą ilość mięsa, która przewyższała pozostałe warzywne dodatki (wydaje się oczywiste, a jednak nie zawsze jest). Prawdopodobnie właśnie na to danie zdecydowałbym się przy kolejnej wizycie. 

 


"Pekin" to fascynujące zjawisko na kulinarnej mapie Poznania. Pomimo zmiennych trendów restauracja z powodzeniem od prawie 25 lat zaprasza w swoje progi nowych i stałych wielbicieli chińskiej kuchni w europejskim wydaniu. Pomimo faktu, że miejsce ma być może złote lata działalności już za sobą, jej pozycja wydaje się być niezagrożona. Duże porcje niezłego jedzenia, atrakcyjne ceny oraz miła obsługa to niewątpliwe plusy tego miejsca. Egzotyczny, trochę kuriozalny wystrój może niektórych zniechęcać, ale na pewno nie należy oceniać go zbyt pochopnie i jednoznacznie. Siedząc tu można sobie trochę powyobrażać, co byłoby, gdyby zabrać całą rodzinę do Chin i tam przygotowywać niedzielny obiad w starym babcinym mieszkaniu, o którym czas zapomniał. Zamiast schabowego -wieprzowina teriyaki. Zamiast paproci pod każdym oknem - bambusowe wiązanki. Koronkowe obrusy i kryształy za szybką w meblościance robią miejsce dla drewnianych podkładek i złotych posążków Buddy. Aby zrealizować tę wizję, wcale nie trzeba daleko wyruszać. 




2

Gdzie zjeść w Poznaniu?

Pierwszy albo drugi raz w Poznaniu? Dla ułatwienia wyboru restauracji przygotowałem poniższe zestawienie. To dziesięć zgoła różny...