środa, 26 grudnia 2018

Gdzie na azjatyckie zupy w Poznaniu?

Co tu dużo mówić: nie ma chyba lepszej pory na azjatyckie zupy od obecnej. Ich rozgrzewająca moc to bezbłędne remedium na przenikające chłody, a intensywny aromat rozbudza ospałe po lecie zmysły. Do tego, stawia na nogi szybciej niż mała czarna po nieprzespanej nocy (uwaga: zasada ta działa również dzień po suto zakrapianym wieczorze). Cytując klasyka: trzy plusy, żadnego minusa. A że do tego w Poznaniu nie mamy co narzekać na wybór lokali serwujących te specjały, nic tylko próbować. W poniższym zestawieniu zebrałem najciekawsze (subiektywnie!) miejsca, które powinniście uwzględnić w swojej kulinarnej wędrówce. Jeśli czegoś brakuje – dajcie znać. Kolejność nie ma znaczenia. Na zdrowie!


1. RAMEN YA


Zakładam, że ten niewielki lokal na Kościelnej mógłby być żywcem wyjęty gdzieś z japońskiego przedmieścia. Na ograniczonym metrażu mieści się raptem kilka stolików. Potem jest długa lada, a za nią ogromny gar z gotującym się ramenem. Para bucha non stop, więc powietrze jest rozgrzane i wilgotne. Wystrój jest raczej skromny. Z ramenów znajdziemy takie klasyki jak shio, shoyu czy miso i co ciekawe – wszystkie dostępne są również w wegańskiej wersji. Do tego dochodzą przystawki, a wśród nich warte wyróżnienia bułeczki bao z rewelacyjnym tofu silk. Twórcy Ramen-Ya podają, że zależy im na serwowaniu prawdziwie japońskiego ramenu, w którym ważna jest jakość każdego elementu. Bardzo to szanuję!

Kościelna 4





2. ZEN ON


Przenosimy się niedaleko, bo do otwartej przed rokiem restauracji Zen On w Concordii Design – architektonicznej perełce miasta. Jako, że lokalizacja zobowiązuje, lokal jest przestronny i urządzony z klasą oraz pomysłem. W menu króluje ręcznie robiony, japoński makaron udon wyrabiany z mąki sprowadzanej z Kraju Kwitnącej Wiśni. Co ciekawe, cały proces przygotowania nudli można podejrzeć przez okno łączące kuchnię z główną salą. Gdybym miał wskazać na swojego faworyta w menu, byłby nim zabójczo miękki, długo gotowany boczek w glazurze miodowej zanurzony w aromatycznym i ostrym bulionie. Do pełnia szczęści dodać można jajko w panko i jesteśmy w niebie. Oprócz wywarów z makaronem udon w karcie natkniemy się na spring rolls, marynowanego tuńczyka czy kurczaka w panko. Okazjonalnie występują też rybne tatary czy dostępny ostatnio udon z dziczyzną.

Zwierzyniecka 3





3. YETZTU POZNAŃ - RAMEN NOODLES 


To od tego miejsca wszystko się zaczęło. Pierwszy w Polsce ramen bar (na Krysiewicza serwują swoje specjały od prawie sześciu lat!). Z biegiem czasu lokalni, przejezdni, amatorzy jedzenia i wszyscy pozostali coraz bardziej przekonywali się do kolorowych, początkowo obco wyglądajączen onych kompozycji składników zanurzonych w intensywnie pachnącym rosole. Nie ma co ukrywać: to miejsce jest legendą. W Yetztu zjemy bogate, doładowane dodatkami rameny mięsne (z kurczakiem, kaczką czy wieprzowiną w rolach głównych) oraz w opcji wegetariańskiej. Przeglądając menu, zwróćcie uwagę na zakładkę „YetzTu Special”. Znajdziecie w niej autorskie dania, których nie znajdziecie nigdzie indziej. Przed wizytą nie zapomnijcie o rezerwacji!

Krysiewicza 6

Zdjęcie autorstwa @Kursonn

 


4. MIKOYA


Drzwi w drzwi z YetzTu sąsiaduje drugi japoński bar, nad którym pieczę sprawuje ten sam człowiek. Jego młodsze dzieło jest bliższe japońskiej tradycji, według której rameny są... mniej skomplikowane. W Mikoya bazą ramenów są wywary drobiowe czy gotowane na wieprzowych kościach (opcja wegańska jest również dostępna). Dodatkowo można je wzbogacić o dostępne w menu składniki (na przykład jajko sous vide czy marynowaną wieprzowinę). W karcie goszczą nie tylko rameny, ale również japońskie curry czy egzotyczne napoje i desery.

Krysiewicza 6b





5. PHOBAR


Wietnamski bar w jeżyckim fyrtlu, tuż obok kilku innych znanych w Poznaniu knajp. Wnętrze zrobione na luzie, w nieco industrialnym wydaniu. Przyjemnie jest tu szczególnie w cieplejsze dni, gdy otwierają się drzwi na spory taras przed wejściem. Najważniejsza jest jednak karta, a ta skrywa wiele dobrego: trzy wołowe buliony i jedna wege z dużą ilością ziół, makaronem pho i innymi dodatkami składających się w treściwą całość. W menu dostępne są też między innymi sajgonki, wietnamskie kanapki bahm mi czy arcyciekawe słodkie klopsiki z marynowanym boczkiem w zestawie z makaronem vermicelli. Słowem: jest z czego wybierać.

Wawrzyniaka 19






6. BAR THAI MI


Wildecki bar prowadzony przez rodzinę Tajów. Prędzej porozumiesz się tu po rosyjsku niż polsku (tak przynajmniej było jeszcze trzy miesiące temu), ale przynajmniej - można podszkolić swoją umiejętność gestykulacji. Przebrnięcie przez menu trochę czasu zajmuje, jednak warto - skrywa kilka niezłych pozycji. W tym zup. Ich Tom-Yum z kurczakiem i krewetkami to ekonomiczna i wciąż smaczna alternatywa dla pozostałych obecnych w tym zestawieniu. Uprzedzając - miejsce może zawieść osoby szukające w knajpach głównie instagramowego potencjału. 

Główna Wilda 71





7. WYPAS


Kolejna jeżycka propozycja, którą powinni znać nie tylko weganie (serwują tu kuchnię w 100% roślinną), ale też wszyscy poszukiwacze dobrego smaku. Kameralny lokal ze swobodną atmosferą, tematyczne talerze z kuchnią z czterech stron świata oraz zupy. I to jakie! Słodko-pikantna, kremowa Tomka oraz esencjonalny ramen z makaronem gryczano-pszennym. Obie pozycje dostępne są w dwóch rozmiarach: 250 ml oraz na większy apetyt: 750 ml. Osobiście - jeden z moich ulubionych kierunków w mieście. 

Jackowskiego 38



8. BRAND SUSHI BAR

Otwarty w zeszłym roku lokal za Piątkowem zaskoczył mnie pysznym sushi, przyjazną i luźną atmosferą oraz - jedną z najlepszych zup Tom-Yam, jakie jadłem w mieście. Kremowa, ostro-kwaśna, o wyważonym, głębokim smaku. Lokal jest nowocześnie urządzony, dobrze doświetlony i przestronny. Pełną recenzję restauracji znajdziecie tu.

Strzeszyńska 89/91
Facebook


9. RESTAURACJA CHIŃSKA PEKIN


Kolejne miejsce - legenda. Nie wierzę, że jest w Poznaniu choć jedna osoba, która przynajmniej raz nie wylądowała na obiedzie w Pekinie. Groteskowe, czerwone wnętrze, ultra-długa karta i profesjonalna obsługa kelnerska. Ta restauracja zaliczała swoje wzloty i upadki, ale jednego odmówić jej nie można - wyrazistości. Do tego, takiej zupy pieprzowej nie ma nigdzie indziej. Niestety - zdjęcia Wam nie pokażę bo zniknęło w czeluściach telefonu. 

23 Lutego 29/33



10. MASISO

Kulinarnie obieramy kierunek na Koreę, choć technicznie nie opuszczamy ścisłego centrum Poznania. Masiso to otwarta przed paroma miesiącami koreańska restauracja, której menu opiera się w głównej mierze właśnie na azjatyckich, wyrazistych zupach. Do wyboru jest cały wachlarz dodatków: owoce morza, mięso lub ryby, do tego w wybranym przez siebie stopniu ostrości. Będąc tu warto też zamówić ogniste kimchi. 

3 Maja 38


1

środa, 7 listopada 2018

Przez 5 dni próbowałem przestawić się na catering


Nie da się ukryć, że cateringi dietetyczne na dobre zadomowiły się we współczesnym świecie. Z niszowego i trochę abstrakcyjnego pomysłu serwowania ludziom pudełek z jedzeniem wykluła się prężnie działająca gałąź gastronomii. Niezliczone konta firm cateringowych na instagramie czy reklamy wyskakujące z przysłowiowej lodówki mówią same za siebie. Nie dziwi nic, skoro korzyści takiej diety brzmią kusząco. W końcu jeśli powierzasz komuś swoje planowanie posiłków w stu procentach, życie wydaje się od razu prostsze i piękniejsze. Trochę taki powrót do dzieciństwa, nie macie wrażenia?

Choć sam podchodziłem z początku do całego tego zamieszania nieco sceptycznie, w końcu trafiło i na mnie. Pewnie was nie zaskoczę jeśli powiem, że pierwszym argumentem ZA była oczywiście wygoda. Dziewięć godzin w biurze i późne wypady na jedzenie na miasto odbijają się raczej średnio na diecie. Czasu na gotowanie w tygodniu jest mało, więc często gęsto jedzenie w pracy trochę różni się od tego, które pojawia się tu na blogu. Kołem ratunkowym przy południowym napadzie głodu jest najczęściej buła z sałatką z plastikowego kubka. Albo -  jedzenie na wagę w firmowej stołówce. I tak historia wraca jak bumerang. A taki catering magicznie usuwa ten problem.























Ustaliłem kaloryczność na 2000 kcal. Resztę energii miało uzupełnić jedzenie na mieście. Zresztą, cała "dieta" miała trwać raptem pięć dni, więc nie martwiłem się o kolidowanie pudełek z blogiem.
Przez ten czas o moje jedzenie martwił się CookFit - firma, która nadała swojej diecie miano "premium". Byłem ciekaw, jak sobie poradzą i dlatego w trakcie tamtego tygodnia bacznie notowałem swoje obserwacje, by się nimi z wami podzielić.


Od początku


Schemat jest ten sam. Wybierasz dietę, ewentualne wykluczenia, kaloryczność i ilość dni. Z rana pod twoimi drzwiami dostawca zostawia torbę z pięcioma pudełkami na cały dzień. Dla mnie, reszta była zagadką. CookFit to mój pierwszy catering, więc pierwsza torba, która czekała na mnie w pracy była prawie jak urodzinowy prezent. Całkiem serio.

Potem obserwacja


Na każdym pudełku jest informacja o rodzaju posiłku i jego ogólny opis. Wspomniana jest też kaloryczność i ilość węglowodanów, białka i tłuszczu. Dla mnie te ostatnie informacje nie mają akurat większego znaczenia. Dla tych, którzy liczą wartość odżywczą każdego posiłku jest to pewnie spora oszczędność czasu. Wydaje mi się, że opis jest wystarczająco czytelny i jasny. Wszystkie pudełka trafiają do lodówki i potem do wieczora - oczekają na swoją kolej.

A co z jedzeniem?


Przed pierwszym dniem przejrzałem z ciekawości na stronę CookFit'a, gdzie znalazło się menu na cały tydzień. I nie powiem - trochę zgłodniałem. Jest różnorodnie i kreatywnie. Przykładowe dania obiadowe to gulasz na puree z manioku czy butter chicken z żółtym ryżem. Na śniadanie serwują na przykład muffinki owsiane z jagodami. Do tego w ofercie są koktajle, faszerowane warzywa, gofry i inne. Nudny na pewno nie ma. CookFit podaje na swojej stronie, że swój jadłospis opracowuje z dietetykami. Ma być nie tylko smacznie, ale też profesjonalnie. Po pierwszym dniu okazało się również, że jedzenie nie tylko dobrze wygląda na papierze, ale też - w większości przypadków - smakuje naprawdę nieźle. Nie są to oczywiście żadne wyżyny kulinarne, ale jakiegoś większego zawodu nie było chyba ani razu. Ciekawe jest natomiast to, jak szybko kubki smakowe przyzwyczaiły się do ręki kucharza (choć pewnie w kuchni jest ich tam kilku). Nie jestem pewien, ile osób pracuje nad posiłkami w takim cateringu, ale już po trzecim-czwartym dniu smak jedzenia stał się dużo bardziej przewidywalny.
Po kilku dniach nie czułem też, by czegoś szczególnie mi brakowało. Menu jest wystarczająco urozmaicone. Inna sprawa z kalorycznością. Już drugiego dnia wszystkie pudełka zjadałem do piętnastej, bo koledzy z biura przestali akceptować coraz głośniejsze odgłosy burczenia w brzuchu. Powiem szczerze: byłem głodny jak wilk.

I uległo...

Jest jedna rzecz, o której sobie przypomniałem. Na stronie znalazła się informacja, że menu może ulec zmianie i tak faktycznie było. Menu piątkowe pojawiło się w czwartek i na odwrót, o czym nie było nigdzie informacji. To w sumie nie jest problem, ale ciekawe, jaka była przyczyna takiej sytuacji.







Jak to wygląda cenowo?


Pięć dni, w czasie których dostajesz po pięć pudełek z posiłkami dziennie to w CookFit wydatek wysokości 315 zł. Dotyczy to diety o kaloryczności 2000 kcal. Kwestia finansowa jest oczywiście bardzo indywidualna. Generalnie nie da się ukryć, że cateringi dietetyczne to raczej droga zabawa. Każdy pewnie gdzieś liczy, ile wydaje miesięcznie na jedzenie i zdaje sobie sprawę, czy na diecie pudełkowej mógłby coś zyskać (poza czasem) czy wręcz odwrotnie. Jeśli jesteście ciekawi, możecie zerknąć na cały plan z podanymi cenami tutaj: Cennik

I te nieszczęsne pudełka


Teraz trochę o innej sprawie, a mianowicie śmieciach. Często głównym zarzutem wobec cateringów jest fakt, że są sprawcą generowania ich większej ilości. Każdy posiłek to jedno pudełko. Dziennie jest ich pięć. Do tego dochodzi duża papierowa torba i plastikowe sztućce. Trochę się tego zbiera. Przy okazji zacząłem się zastanawiać, ile sam na co dzień produkuję śmieci. Kupując jedną bułkę w sklepie, jakiekolwiek warzywo czy batona - po wszystkim zostaje niepotrzebne opakowanie czy siatka. Po każdym napoju - butelka. I tak dalej. Sądzę, że dla singla, który robi zakupy tylko dla siebie, kwestia śmieci przy takim cateringu nie robi jakiejś większej różnicy. Co innego przy parze czy rodzinie z dziećmi. Gdyby każdy z osobna miał korzystać z takich pudełek, sprawa byłaby bardziej poważna. Z tego powodu - nie uważam, że był to u mnie problem.



Podsumowanie

Pięć dni cateringu minęło w mgnieniu oka. Czy żałowałem? Trochę tak i... trochę nie. Przed ten czas największym plusem była zdecydowanie wygoda. Ilość czasu wolnego była rzeczywiście zauważalna, a do tego (co cieszy mnie podwójnie): nie trzeba było myć naczyń. Uff.
W czasie tego tygodnia testowego zdałem sobie też sprawę, że lubię mieć pełną kontrolę nad tym co jem. I tu powstaje pewien paradoks, bo z jednej strony nie mam czasu na gotowanie, z drugiej: chcę to robić. To jest chyba znak dla mnie, że czas na mobilizację i pracę nad dysponowaniem swojego planu dnia. I chyba właśnie dlatego ostatecznie nie zdecyduję się na catering na dłuższą metę.

A wy, co myślicie o takich cateringach? Dajcie znać w komentarzu!

Dominik
0

wtorek, 30 października 2018

Wizyta w restauracji Nova Kuchnia


Dookoła Poznania otwiera się coraz więcej ciekawych restauracji. I mówiąc ciekawych mam na myśli takie, do których można bez obaw zabrać rodzinę albo znajomych i miło spędzić czas przy dobrym jedzeniu i winie. I choć na ilość kierunków kulinarnych w centrum narzekać nie mamy co, taka wyprawa na jedzenie za miasto ma swoje niezaprzeczalne plusy. Dziś podrzucam jeden z adresów, który warto sobie szybko zanotować. Przed Wami Nova Kuchnia w Suchym Lesie. 


Restauracja działa w niedużym budynku w spokojniejszej części Suchego lasu. Sporo tu zieleni wokół, czyli - jest kameralnie i cicho. O zaparkowanie auta nie trzeba się martwić. Obok znajdziemy przynależący do lokalu parking z kilkunastoma (według mojej szybkiej kalkulacji) miejscami. A jeśli ktoś nie jest zmotoryzowany, blisko stąd na przystanek autobusowy. 

Po przekroczeniu progu rozglądam się dookoła. Nova Kuchnia została podzielona na dwie sale, z czego jedna z nich jest zauważalnie większa. Na szczęście jest środowy wieczór i zajętych jest raptem kilka stolików. Na sali jest więc spokojnie. Ponownie rzucam okiem na wnętrze i jestem pod sporym wrażeniem. Przyznaję, że podoba mi się tutaj. Jest widno za sprawą dużych okien, a po zmierzchu wnętrze doświetla zmyślne oświetlenie. Lekka elegancja miesza się tu z prostotą. Na kolację z winem jak znalazł. 





W Novej Kuchni znajdziecie głównie dania kuchni europejskiej z twistem narodowych akcentów. Co bardzo mi się spodobało, karta jest przejrzysta. Ucztę rozpocząłem od tatara z polędwicy wołowej z jajkiem, piklami i marynowanymi grzybkami (29 zł). Zamawiając go nie wiedziałem jeszcze, co mnie czeka. Tatara podano pod szkłem, dzięki czemu przed zjedzeniem mięso zdążyło nasycić się wędzonym aromatem. Nie dość, że bardziej efektownie już się chyba nie da , to do tego – tatar udał się książkowo. Świeży, z drobno poszatkowaną cebulką i rozpływającym się żółtkiem.




Między zupami: żurkiem, pomidorową z kluseczkami czy kremem borowikowym postawiłem ostatecznie na krem z pieczonego bakłażana (10 zł). A nuż będzie niespodzianka. I była. Kremowa i wyrazista, do tego podkręcona wyrazistą oliwą. W przypadku sałatki z grillowanym oscypkiem (29 zł) mój entuzjazm nieco opadł, ale to bardziej wynik nietrafienia w gust. Na talerzu znalazło się kilka słodkich składników: karmelizowana gruszka, pomarańcza i sos śliwkowy, które razem stworzyły trochę za bardzo owocową, deserową kompozycję. Zaryzykowałem i znowu przekonałem się, że wytrawniejsze smaki są bardziej moje. Oddaję honory za dobre, jeszcze ciepłe bułeczki podane ze świeżym masłem. To zawsze dobrze robi.


Po tym i tak obszernym wstępie przyszedł czas na część główną. Wybór pada na papardelle z krewetkami, pomidorkami cherry i czosnkiem (34 zł). To jedno z tych dań, na które można się nieraz natknąć w restauracjach "od wszystkiego". Ot, taka bezpieczna pozycja zapasowa w karcie. I choć Nova Kuchnia nie specjalizuje się w pastach, oddaję im, że ten makaron wyszedł książkowo. Zarówno makaron jak i krewetki były sprężyste, a iskierek dodawała obecność wina i dobrej oliwy w sosie. Najlepiej było jednak przy ostatnim daniu. Sandacz z patelni (34 zł) był dla mnie najmocniejszym punktem wieczoru. Sekret tkwił prawdopodobnie w przełamaniu schematu – zamiast mdłego dodatku na talerzu zagościły grillowane warzywa, które w połączeniu z aksamitnym puree z pietruszki zapewniły zaskakująco spójne i udane danie. 



Na koniec jeszcze deser, a mianowicie czekoladowy fondant z lodami waniliowymi własnej produkcji. Zresztą, nie będę już nić pisać, tylko zerknijcie na zdjęcia. 



Wyjechałem z Suchego Lasu ukontentowany. Nova Kuchnia wpisuje się w schemat kameralnej i gościnnej restauracji za miastem, do której chciałoby się zabrać całą rodzinę na niedzielny obiad. Miejscowa kuchnia już teraz jest bardzo ciekawa, pasję kucharza czuć na talerzu a to oznacza potencjał na jeszcze więcej. Jeśli do tego dodać atmosferę i przemiłą obsługę, robi się naprawdę konkretnie. 



Nova Kuchnia
Bogusławskiego 40
Suchy Las

0

niedziela, 28 października 2018

Pączkarnia Tradycyjne Dobrze Nadziane na Półwiejskiej

Gdybyście mieli pomyśleć, jakie słodkości są w Poznaniu popularniejsze: lody czy pączki, na co byście postawili? Pewnie gdyby zliczyć wszystkie lodziarnie w mieście, wynik nie pozostawiałby wątpliwości. Nie ma jednak złudzeń, że pączki nie zostają daleko w tyle. Dowody? Wystarczy przejść się Półwiejską, gdzie szyld jednej pączkarni goni następny. I jak tu żyć zdrowo w tym mieście? 



Całe szczęście, że przy tak szerokim wyborze coraz lepiej jest z jakością. W tym przypadku, absolutnym warunkiem, jaki musi spełnić dobry pączek jest świeżość. Nie ma chyba większej radości, niż wyjęte prosto z pieca, pulchne ciasto wypełnione po brzegi jakimś zacnym nadzieniem. Na takie pączki trafiłem w poznańskim zagłębiu tych przysmaków - przywołanej już  Półwiejskiej. "Dobrze Nadziane" to kolejna cukiernia, która może pochwalić się wyrabianym na miejscu ciastem, tradycyjną recepturą i co jeszcze fajniejsze: produkcją na żywo. W trakcie wizyty miałem szczęście wpaść na właściciela poznańskiego lokalu, który opowiedział w dużym skrócie o tym, jaki jest sekret udanych wypieków. W zasadzie - to żadna tajemnica, skoro zasada ta jest uniwersalna i dotyczy wszystkich, którzy prowadzą biznes gastronomiczny. Tą rzeczą jest szacunek do tradycji. Wyrabiane z naturalnych składników ciasto drożdżowe leżakuje na wolnym powietrzu zamiast w maszynie. Jest to żmudniejszy proces, ale czego nie robi się dla lepszego smaku. A tę różnicę potem czuć.





W "Dobrze Nadzianych" najbardziej zaskoczyła mnie ilość smaków - ponoć całościowo jest ich tu ponad 50! Do tego, niektóre z nich są nieczęsto spotykane. Znaleźć tu można przykładowo nadzienie ananasowe czy mandarynkowe. Albo Bounty. Jak widzicie na zdjęciach, nie zatrzymałem się na jednym i w kartonie znalazło się ich aż 12. Największy entuzjazm rozbudziła we mnie czekolada z wiśnią. Klasyk, ale piękny. Masło orzechowe i Kinder Bueno również nie zostały daleko w tyle. Zresztą, prezencja ich wszystkich jest taka, że wnętrze przestaje mieć znaczenie. Te pączki kuszą od pierwszej sekundy.





Co ciekawe, "Dobrze Nadziane" to nie tylko ciepłe wypieki, ale też lody. I to nie byle jakie, bo w takich pistacjowych zawartość orzechów, to aż 99,8%! Dla mnie, jako totalnego zwolennika lodów orzechowych, nie było ani chwili zawahania. I choć przy takiej zawartości pistacji konsystencja zrobiła się nieco "ciężka", lody smakowały świetnie i co najważniejsze - naturalnie. W ofercie znajdziecie rzecz jasna też inne, w większości klasyczne smaki. Porcja (80g) kosztuje 4-5 złotych.  




Mówiąc szczerze, jeśli ktoś postawiłby przede mną kawałek sernika albo pączka - zawsze wygra sernik. Pączki w "Dobrze Nadzianych" są jednak takie, że wątpliwość byłaby... większa. I nie twierdzę, że zjecie tam najlepsze drożdżowe wypieki w okolicy, bo takich nie potrafiłbym wskazać. Konkurencja na Półwiejskiej to sami mocni zawodnicy. I o to w tym chodzi - żeby wybór był dobry! 


Pączkarnia Tradycyjna „Dobrze Nadziane” w Poznaniu
Półwiejska 20
Facebook


1

czwartek, 18 października 2018

IL Padrino Restaurant na Wojskowej



Poznański City Park nie może narzekać na brak ciekawych kierunków kulinarnych. Choć prestiżowe sąsiedztwo może działać nieco odstraszająco, niektóre z restauracji niezasłużenie dostają łatkę „niedostępnych”. Nie ma się w zasadzie co dziwić. Sznurek ultradrogich aut wzdłuż kolejnych lokali przy Wojskowej mówi sam za siebie. Jak to w życiu jednak bywa, pozory czasem mylą. 




Tym miejscem jest restauracja Il Padrino. Kiedyś mieściła się tu stadnina koni, dziś działa włoska restauracja. Lokal funkcjonuje na poznańskiej mapie gastronomicznej od roku, a ostatnio powiększył się o dodatkowe metry kwadratowe. Obecnie Il Padrino to duża sala mieszcząca kilkanaście stołów, żywe drzewko oliwne i pomarańczowe oraz dobrze zaopatrzony bar. Nie zapominajmy też o motywie przewodnim lokalu - "Ojcu Chrzestnym". Wszechobecne czarno-białe kadry z filmu z miejsca wprowadzają nietuzinkową atmosferę. Zresztą, kto nie chciałby zjeść obiadu w towarzystwie Roberta De Niro? Tutaj można to sobie dobrze... zwizualizować.







Pomimo gruntownego remontu menu pozostało praktycznie nieruszone. Jako, że był to mój pierwszy raz, skorzystaliśmy z nieocenionej pomocy załogi Il Padrino. Obiad rozpoczęliśmy od zupy rybnej di pesce z krewetkami, rakami, mulami i dorszem (29zł). Co możesz poczynić, gdy poleca ci ją osobiście sama menadżerka lokalu? Co by jednak nie mówić, przed zamówieniem wzrok mimowolnie zatrzymał się na cenie. Nie jest najniższa - to fakt.  Z drugiej strony, patrząc na elementy składowe (a przy okazji cytując klasyka): taniej być nie mogło. Jak się okazało, całkiem słusznie. Talerz został zapełniony po brzegi owocami morza, a przestrzeń między nimi wypełnił pikantny wywar o intensywnie pomidorowej nucie. W smaku przypominał nieco arrabiatę, choć był od niej łagodniejszy. Mówiąc wprost: kubki smakowe zostały dopieszczone. I mówi to ktoś, kto nie pała miłością do zupy rybnej. 




Daliśmy też szansę wołowemu carpaccio (35 zł). Słusznie, bo była to próba najwyższego uznania. Delikatne i jakościowe mięso przystrojono sporą ilości rukoli, parmezanu i octu balsamicznego. Mówiąc wprost - z aceto balsamico mam trochę pod górkę, choć w tym wypadku kompozycja była kompletna i odjęcie któregoś składnika absolutnie nie wchodziło w grę.
Przy carpaccio znaleźliśmy też focaccię, potraktowaną solidnie grubą solą oraz czosnkiem. Zamiast oliwy, spróbujcie dodać do niej masła, które też znajdzie się na stole. Naprawdę warto.



Po tak zadowalającym wstępie przechodzimy do dań cięższego kalibru. Pasta nero (42 zł) oraz gambaretto (49 zł) to dwie propozycje makaronowe z owocami morza w roli głównej. Pierwsza z pozycji to czarne tagliolini w towarzystwie muli, krewetek, raków i wina. Druga natomiast to także czarne wstążki, pomidorowy sos oraz tym razem - krewetki królewskie. Od razu wspomnę, że to dwie najdroższe pozycje z dań makaronowych, więc bez obaw. Ceny makaronów zaczynają się za 19 zł (aglio olio), a średnio oscylują na poziomie dwudziestu-paru złotych za danie (z klasyków bolognese jest za 22 zł, a carbonara za 24 zł).





To, co zwraca uwagę w pierwszej kolejności to sprężysty, ugotowany w punkt makaron. Zaciekawiony dopytuję się, czy jest robiony na miejscu. Takie mam nieodparte wrażenie. Okazuje się, że nie, co jest sporym zaskoczeniem. Smakuje nieprzyzwoicie dobrze. Jeśli do tego dodać nieprzeciągnięte krewetki, delikatne raki oraz świeże mule (w wersji nero), to mamy danie, które może śmiało robić za wizytówkę lokalu. I chwalę tak bardzo, choć przebrnąłem raptem przez ułamek menu.  



W Il Padrino kryje się jeszcze jedna niespodzianka. To owocowy kawior, który zagościł zarówno w świetnym, kuszącym waniliowym aromatem kremie brulee (14 zł) oraz delikatnym serniku z jagodami i mascarpone (18 zł). Nie dość, że desery zyskały +100 punktów do prezencji, to owocowe kuleczki ciekawie przełamały ich smak. O czym dowiedzieliśmy się w trakcie jedzenia, istotny jest etap gryzienia. Cały proces wygląda mniej więcej tak: nakładacie dwie lub trzy kulki na język i pocieracie nim o podniebienie. Tylko tyle. I potem zaczyna się bajka. 





Wyobraźmy sobie taką scenę. Niedzielny, nieco późniejszy obiad. Starsi przedstawiciele rodziny zaaferowani żywymi dyskusjami nie odchodzą od stołu, młodsi rozglądają się za jakąś rozrywką a najmłodsi plączą się pod stołem. Na stole pojawiają się talerze z jedzeniem, które szybko zastępowane są następnymi. I następnymi. A uczta trwa w najlepsze.

Włoska sielanka w pigułce. Ten klimat bardzo pasuje do Il Padrino. Jest elegancko, choć daleko tu do przesiąkniętej snobizmem aury. Stosunek cen jest bez dwóch zdań proporcjonalny do jakości. I co najważniejsze - jest przesmacznie. Dba o to szef Kuchni Marek Szuba wraz ze swoją ekipą. Będę tu wracać - właśnie tak!

Na koniec chciałbym podziękować Julkowi Podolskiemu za możliwość uczestniczenia w tym niezwykłym otwarciu oraz całej ekipie Il Padrino za ciepłe przyjęcie. Trzymam kciuki za dalsze sukcesy!

Dominik

Il Padrino
Wojskowa 4
Otwarte: 12-22



0

Gdzie zjeść w Poznaniu?

Pierwszy albo drugi raz w Poznaniu? Dla ułatwienia wyboru restauracji przygotowałem poniższe zestawienie. To dziesięć zgoła różny...