Skłamałbym, gdybym powiedział, że kuchnia indyjska jest mi jakoś szczególnie bliska. I choć próby ugotowania takiego curry czy wypady na jedzenie z tej części Azji traktuję bardzo serio, są to wciąż smaki, których pewnie trochę nie rozumiem (a chciałbym!). Ot, taka egzotyczna ciekawostka. Smaczna, ale wciąż ciekawostka. Dlatego gdy doszły mnie słuchy o otwartej kilka miesięcy temu indyjskiej restauracji w pobliżu Starego Rynku, pomyślałem - dlaczego nie? Warto by się przejść, by dostarczyć kubkom smakowym dawkę niecodziennych wrażeń.
I tak, zaszedłem na Wielką do miejsca o dumnie brzmiącej nazwie - Taj Mahal. Przechodząc obok łatwo przegapić lokal, bo w zasadzie - nie wyróżnia się niczym konkretnym. Nieduża sala ciągnąca się wgłąb budynku, kilka stolików a na samym końcu lada, za którą stoi sobie pan sprawujący pieczę nad całością. O tym, że jesteśmy w indyjskiej restauracji przypominają hinduskie lampiony, kilka obrazów i malowideł oraz figurek ustawionych w kącie. Jest skromnie i jeśli o mnie chodzi - kupuję to w całości. Wychodzę z założenia, że autentyczna kuchnia nie potrzebuje napompowanej oprawy i wierzę, że tu też tak jest.
Chwytam menu w dłonie. W środku klasyczny podział na przystawki, zupy i dania główne (rozróżnione ze względu na mięsa: kurczaka, jagnięcinę i ryby). Spory udział w menu mają też pozycje wegetariańskie opierające się głównie na soczewicy, cieciorce i indyjskim serze paneer. Kolejna istotna sprawa: ceny. Kształtują się na poziomie 20 zł za danie główne, więc narzekać nie ma na co. Zjeżdżam na sam koniec menu i widzę coś, co zatrzymuje mnie na sekundę. Pozycja Full Dinner za 50 zł ze wszystkimi atrakcjami w zestawie. Dla wyjątkowo głodnych i niezdecydowanych. Czyli dla mnie w sam raz.
Nie zastanawiam się długo i składam zamówienie na obiad all inclusive. W jego skład wchodzą: wybrana zupa z pierożkiem samosa na start, danie mięsne (również do wyboru) podawane z ryżem, indyjskim chlebem naan, cienkim naleśnikiem papad i sałatką, napojem do wyboru i deserem gulab jamoon. Brzmi tajemniczo? Już wyjaśniam, co kryje się pod tą nazwą - to coś na wzór mlecznych kulek (konsystencja podobna do bardzo mokrego marcepana) polanych przemocno słodkim syropem.
Słodycze odłóżmy jednak póki co na bok. Najważniejszy gość posiłku - danie główne. Postawiłem na klasyka - kurczaka tikka masala (normalnie kosztuje 19 zł). Co do zupy, zdecydowałem się na krem z żółtej i czerwonej soczewicy (8zł), a do picia napój lassi na bazie mango i mleka kokosowego.
Po złożeniu zamówienia pan nadzorujący salę pyta po angielsku, czy podać wszystko w jednym czasie. Uprzedziłem, że tak będzie najlepiej, bo chciałbym zrobić kilka zdjęć. Nie spodziewałem się, co mnie czeka: w chwilę stół zapełnił się po same brzegi talerzami wypełnionymi jedzeniem. Z miejsca uderzył mnie obłędny zapach. Nie było się co ociągać - szybka seria zdjęć i sztućce w ręce.
Wszystko z tego stołu kosztuje razem... 50 zł |
Było... przepysznie. Mój pierwszy faworyt to kurczak tikka masala. Każdy kęs gwarantował pełnię aromatów i smaku - od słodkiego po nieco pikantny. Mięso było delikatne i kruche. Podany do dania ryż dzielnie dotrzymał mu kroku. Był niezwykle sprężysty i lekki. Lecimy dalej: krem z soczewicy okazał się być dużo łagodniejszy i bardziej zachowawczy, jednak dzięki temu balansował moc dania głównego. Chlebek naan też dobrze uzupełniał całość. Przypomina trochę placki tortilli, ale jest nieco bardziej wyrośnięty. Samosa z nadzieniem z soczewicy podeszła mi jakoś najmniej - a to ze względu na nieco mdły smak. Podany do niej jednak sos miętowy to już inna bajka. Pycha!
Ze słodkich rzeczy na stole pojawił się opisywane chwilę temu mleczne kulki gulab jamoon oraz napój lassi. O ile po spróbowaniu tych pierwszych czuję niepohamowany dystans - ilość cukru mnie pokonała, o tyle przy drinku chylę czoło. Jeśli lubicie duet kokos & mango, na pewno wiecie, o czym mówię. Szybszej teleportacji na rajską wyspę gdzieś na krańcu świata nie potrafię sobie wyobrazić. Serio, to połączenie to coś genialnego! I normalnie (poza full dinner) kosztuje dyszkę.
Oczywiście jedna wizyta w knajpie i spróbowanie kilku rzeczy na krzyż to za mało, by polecać miejsce - albo wręcz przeciwnie. Czuję jednak, że w Taj Mahal kryje się ogromny potencjał i już wiem, że niedługo chętnie wpadnę tam znowu. Jeśli tak ma smakować autentyczna kuchnia w Indiach, to ja chcę więcej. Czy na początku wspominałem, że kuchnia indyjska jest mi obca? Cofam to!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz